kolczyki z białych pereł kasumi inkrustowanych markazytami |
Lubię małe sklepiki, zawsze lubiłam.
W przeciwieństwie
do tych super, hiper i innych zupełnie bezosobowych, są jakieś. Mają swój
charakter, klimat, atmosferę, zapach (nie zawsze przyjemny, fakt – taki z
rybami to nie pachnie, ale nie uczęszczam).
źródło: www.pinterest.com |
Sentyment do małych czuję od dzieciństwa.
W czasach,
kiedy byłam dziewczynką, z zasady sklepy były niewielkie, odwiedzane przez
stałą, sympatycznie witaną przez sprzedawców, klientelę. Był czas na pogaduchy,
wymianę poglądów, nawiązywanie relacji.
Nikt nie zmuszał klientów do pracy na
akord przy pakowaniu do toreb zakupionych produktów – „bo taśma leci i następni
czekają w kolejce”.
Oczywiście, funkcjonowały też jakieś „samy” z super w
nazwie ale nie były tak nieprzyzwoicie nachalne jak dzisiejsze molochy
sprzedażowe, potocznie nazywane centrami lub, nie wiedzieć czemu, galeriami.
źródło: pongameuncafe.blogspot.com |
Najcudowniejsze, z czym pewnie wielu się zgodzi, były tak zwane sklepiki
kolonialne (zawsze kojarzyły mi się ze sklepikiem z filmu o Pippi Langstrumpf).
Polska kolonii nie posiadała, niestety, jednak egzotykę rodem z RFN i owszem.
W
takim sklepiku prawie kolonialnym można było dostać/kupić prawie wszystko, o
czym można marzyć, a przynajmniej o czym marzyło każde dziecko i niejeden
dorosły w tych zamierzchłych czasach. Sama wizyta w takim przybytku rozkoszy
była nie lada przeżyciem. Od samego wejścia zmysł zapachu atakowała, mieszanina
przeróżnych upojnych woni. Pachniały pomarańcze, czekolady, lukrecja, gumy do
żucia, kawa, orientale przyprawy, żelowe myszy z długimi ogonami, zagraniczne
papierosy.
Wspaniały konglomerat zapachów mamił i kusił – chciało się zjeść
wszystko i mieć wszystko.
Oczy aż bolały od feerii barw i kształtów.
Piękne były
opakowania czekolad, pudełka z pomadkami, słoje pełne fikuśnych landrynek, przezroczyste
szufladki wypełnione wielobarwnymi, żelowymi zwierzątkami czy egzotycznymi
orzechami.
Cudownie wyglądały pudełka zagranicznych papierosów, opakowania
kawy, butelki zawierające tajemne napoje wyskokowe.
kalendarz adwentowy, który zrobiłam z pudelek po zapałkach - takich w kolonialnym nie było ale oddaje klimat |
A w okresie świąt Bożego
Narodzenia i Wielkanocy, można było dosłownie oszaleć – te czekoladowe figurki
Mikołajów czy malutkie choineczki opakowane w błyszczącą folię, otwierane
kartonowe jajka, kryjące cudowne niespodzianki – raj dla zmysłów.
W sklepie
kolonialnym czułam się, jakbym trafiła do nieba z tą różnicą, że w niebie
(ponoć) można bez ograniczeń korzystać z wszelkich dostępnych dobroci,
natomiast w sklepie trzeba za te dobroci płacić żywą gotówką, co poważnie
ograniczało możliwości zaspokojenia potrzeb (zwłaszcza dotyczyło to dzieci,
które zwykle dysponowały jedynie skromną ilością drobniaków).
źródło: www.spodlady.com |
Ból, jednak do
przeżycia, bo zwykle starczało na „donalda” (taka guma do żucia), którego
równowartość, w przeliczeniu na złotówki stanowiły trzy kolorowe kulki do
żucia.
Dylemat poważny, bo „donald” był jeden, ale za to balonowy i z
historyjką obrazkową do kolekcji, kulki zaś nie balonowe, bez obrazka i w
ilości trzech sztuk.
Ja zwykle wybierałam „donalda”, ze względu na obrazek,
najpiękniejszy na świecie zapach (w wydaniu perfumeryjnym byłby to „Le bonbon”
V&R) oraz fakt, że był duży więc można było podzielić na kawałki i zostawić
na później.
Litościwie nie będę szczegółowo zgłębiała sposobów na przedłużanie
żujności* gumy do żucia, metod jej przechowywania (np. przyklejanie pod blat
ławki podczas lekcji) czy podkręcania zanikającej z czasem barwy (przeżuwanie w
połączeniu z kawałkiem kolorowej kredki) , które jako dzieci stosowaliśmy.
Rozmarzyłam się.
źródło: www.purlsoho.com |
Było minęło, handel się rozbuchał i rozdął do granic
możliwości jak sądzę, co niestety przełożyło się na bylejakość zarówno towarów
jak i sprzedawców.
Na szczęście są jeszcze tacy, którzy mimo wszelkich
przeciwności losu, kłód rzucanych im pod nogi przez wszelkiego rodzaju
instytucje państwowe, żarłoczności wielkich sieci i koncernów handlowych, które
za punkt honoru obrały sobie złowienie najmniejszej kliento-płotki, trwają
dzielnie w swoich małych sklepikach i na straganach, oferując odpornym na
wciskanie kitu niedobitkom uczciwy, dobry towar, miłe rozmowy życzliwość i
niewymuszony uśmiech.
Nie mamią, nie kłamią, nie wciskają pięciu nadgniłych
pomidorów do kompletu z dziesięcioma, jedynie na visus jadalnymi, za jedyne
5,99. Tak nawiasem - z czego to wynika, że te pomidory z marketów smakują jakby
były nasączone wodą po gotowaniu ryby?
źródło: www.facebook.com |
Nie dalej jak dzisiaj, rzucił mi się apel instytucji o
nazwie „Związek Obrony Przemysłu Polskiego” z 1932 roku.
Coś w tym jest, nieprawdaż?
Co prawda, w trzydziestym drugim, ani mnie ani nawet
moich rodziców na świecie nie było, jednak jakoś zawsze intuicyjnie czułam, że
naszych, polskich producentów, handlowców, twórców i wytwórców wspierać trzeba,
jeśli nie dla nich samych, to dla własnego dobra.
Dlatego po warzywa, owoce, bakalie świeże i piękne,
których mogę zawsze spróbować zanim dokonam wyboru, po jajka od wolnych kur (tych,
którzy dręczą zwierzęta nie mam zamiaru dofinansowywać w żaden sposób), po kasze,
fasole, grochy i różne inne, chodzę na pobliski placyk ze straganami.
Jest
cudowny, ocieniony nie wyciętymi jeszcze w ramach programu rewitalizacji miasta
(!!) starymi drzewami, przyjazny, sympatyczny.
Zakupy na placyku to nie przykry
obowiązek i męka lecz autentyczny relaks, rozrywka oraz przyjemność.
Szczególnie na przełomie lata i jesieni, kiedy stoiska aż uginają się pod
ciężarem nieprzyzwoicie kolorowych warzyw oraz owoców – działa to na mnie tak
samo jak ongiś kolonialny – chciałabym mieć wszystko i zjeść wszystko.
źródło: miody.kwiaty.dekoracje.kościuszki55 |
Jakiś czas temu odkryłam, że przy nowo - brzydko wyremontowanej ulicy w moim mieście, ograniczonej paskudnymi barierami, pozbawionej wszelkiej cienistej, urokliwej zieleni (iglaste
wypierdki wsadzone w gigantyczne, odrażające donice trudno postrzegać jako cienistą
zieleń), rozbłysła iskierka nadziei w postaci
sklepiku z miodami o nazwie „MIODY”.
Taka perełka na betonowym pustkowiu.
Sklepik
jest faktycznie mikroskopijny acz uroczy. Wnętrze zielone, lady i półki z europalet
- oszczędnie ale w klimacie. Gdzie nie spojrzeć, stoją słoje, słoiczki, butelki
z różnego rodzaju miodami – takimi do jedzenia i takimi do picia. Miody
prawdziwe, nie oszukane, od naszych rodzimych bartników. Nie jakieś marketowe zlewki z
krajów UE oraz ościennych łącznie z Chinami. Pyszne.
źródło: miody.kwiaty.dekoracje.kościuszki55 |
Świetne, pięknie pachnące kosmetyki na bazie miodów.
Wiem
bo wypróbowałam – balsam do ust, sól do kąpieli, czekoladowe mydełka, krem do
rąk - bajka.
Dodatkowo jakieś ręcznie robione drobiazgi i świece z pszczelego
wosku.
No i przemiłe, uśmiechnięte właścicielki, które pięknie pakują prezenty
– naprawdę warto zajrzeć.
Uwielbiam odwiedzać ten sklepik i żywię szczerą
nadzieję, iż mimo wdrożonego programu rewitalizacji/wandalizacji miasta, zachłannych urzędów
i zdradliwych sieci, Panie Właścicielki przetrwają, że nie będą musiały się
poddać, zamknąć sklepiku i wrócić do orki w jakimś call center czy innym
podobnym przybytku beznadziei, za najniższą krajową.
Szkoda by było tych Pań,
ich inwencji, zapału, przyjemności czerpanej ze spotkań w pachnącym sklepiku i
pysznych miodów w zasięgu ręki.
Szkoda nas wszystkich, jeśli dobrze się nad tym zastanowić.
Szkoda nas wszystkich, jeśli dobrze się nad tym zastanowić.
żujność* - okres przydatności gumy do żucia w
przeliczeniu na ilość godzin żucia
Zachęcam do odwiedzenia sklepiku z miodami przy ul.
Kościuszki 55 w Katowicach – warto.
I innych także.
źródło: www.history.org |