Święta, święta i już po.
Nie lubię tego momentu. Nie lubię stycznia. Niby stanowi jakiś początek, jednak
moim zdaniem jest taki bardziej „końcowy”. Smutny, ponury, zimny, długi. Tak,
zdecydowanie, grudzień jest najdłuższym miesiącem w roku. Nie maj, nie czerwiec
lub lipiec czy sierpień, ale właśnie grudzień – fuj.
Myślami wracam więc do
lata.
Rodzinne wakacje spędzamy w
drewnianym domu wybudowanym przez mojego Tatę. Wiele lat temu tam, gdzie teraz
stoi dom było prawie ściernisko – bezdrzewne, łyse pole.
Taki nieużytek. Teraz
jest inaczej, trawa, drzewa, rozbuchana zieleń średnich rozmiarów – ładnie.
Kilka lat temu w naszym
domu objawiły się tajemnicze dźwięki wydawane przez nie mniej tajemnicze
istoty. Dźwięki słyszalne były jedynie nocą – jakieś pochrząkiwania, piski,
chrobotanie dochodzące z pomieszczeń, w których akurat nikogo z nie było.
Czasem,
również w nocy, przez zaciemniony pokój przemknął jakiś cień, coś kradło i
nadgryzało jedzenie oraz niepokoiło psy.
Oczywiście zastanawialiśmy się kto nas
nawiedza, snuliśmy domysły czy to jeden osobnik czy też jest ich więcej,
jednak do żadnych konkretów nie
doszliśmy. Nie wiem z jakiej przyczyny, w tym to znaczy w zeszłym roku coś się
zmieniło.
Siedzimy sobie wieczorem przed telewizorem, a jakże, a tu nagle zza
obmurowania kominka, wybiega ktoś puszysty (czytaj sierściuch nie tłuścioch) i
przemyka po ścianach pod sufitem, równolegle do podłogi, w stronę części
kuchennej, po czym bezczelnie, na naszych oczach, kradnie z kosza na pieczywo
jakiś kąsek i wraca tą samą drogą, tym razem bez specjalnego pośpiechu.
Psy
zapatrzyły się w bezczela tak zaskoczone, że nawet nie szczeknęły. My, nie
ukrywam, również, chociaż po chwili odzyskaliśmy głosy na tyle żeby rozpocząć
dywagacje na temat gatunku stwora. Oczywiście, jako nieznający się, do niczego
nie doszliśmy. Na szczęście, poproszeni o pomoc wujek G. i ciocia W., chętnie
uświadomili nas, iż mamy do czynienia z popielicą, zwierzątkiem tak rzadko
spotykanym, że nie dość, iż jest objęta ochroną gatunkową, to jeszcze wpisana
jest do Polskiej Czerwonej Księgi Zwierząt oraz objęta Konwencją Berneńską.
Opinię
tę potwierdził wybitny znawca dzikich zwierząt, Adam Wajrak, w swoim artykule
„Dom Popielic”, w którym pisze, iż specjalnie odwiedza jakichś znajomych, u których
zadomowiły się popielice, i że to wielka rzadkość, a samego zwierzaka niezwykle
trudno zaobserwować, gdyż jest wyjątkowo płochliwy. No i prowadzi zdecydowanie
nocny tryb życia, co sprawy nie ułatwia.
Dotarło do mnie, że dostąpiliśmy
wyjątkowego zaszczytu.
Z biegiem czasu pielgrzymki
po żywność stały się coraz częstsze, a nasza popielica coraz śmielej sobie
poczynała. Zupełnie zrezygnowała z konspiracji, a nawet zaczęła zachowywać się
tak, jakby chciała nawiązać bliższą znajomość.
Przestała uciekać z jedzeniem do
swojej kryjówki, zasiadała na szafce w kuchni lub na karniszu i konsumowała w
spokoju, z godnością, przypatrując się nam uważnie i kompletnie ignorując
podekscytowane psy.
Doszło nawet do tego, że wychylona jak najbardziej było to
możliwe, krzyczała na nie i skrzeczała, co oczywiście ich nie uspokajało. Mając
na względzie wyjątkowość sytuacji zaczęliśmy popielicy zostawiać owoce, orzechy
i inne smaczne kąski w miejscach, w których najchętniej przebywała. Najbardziej
smakowały jej orzechy laskowe, winogrona i dojrzałe nektarynki, których miąższ
skrupulatnie wygryzała, odrzucając skórki.
Wydawało się jakby była
wszędzie.
Jeszcze przed sekundą siedziała sobie na karniszu nad oknem w kuchni,
by już po chwili objawić się w sypialni na górze, w której spała malutka Julka
i wrzeszczeć na jej rodziców, którzy ośmielili się zajrzeć do dziecka. Co
ciekawe, zawsze kiedy wchodzili do pokoju, biegła od strony łóżeczka małej,
wdrapywała się po ścianie, siadała na puszcze elektrycznej i dopiero z tego
stanowiska zaczynała pyskować naprawdę głośno.
Zaczęliśmy się nawet zastanawiać
czy nie sypia w łóżeczku Julki, kiedy dorosłych nie ma w pokoju. Ale na to nie
ma dowodów.
Pewnego dnia, kiedy otworzyłam
szafkę kuchenną, i sięgnęłam po miseczkę na owoce poczułam, że jest cięższa niż
zwykle i w tej samej chwili wysunął się z niej różowy nosek i zaspany pyszczek.
Cóż, wycofałam się dyskretnie, bo przecież nie godzi się zakłócać spokoju
kogoś, kto jest w pisany w Czerwonej Księdze.
Ledwo się odwróciłam, a tu
widzę naszą popielicę siedzącą na karniszu. Zajrzałam więc szybko do szafki –
śpioch z miseczki był na swoim miejscu. Czyli są dwie, co najmniej.
Od tego momentu nastąpiła
nagła eskalacja aktywności popielic. Przestały udawać, że jest ich jedna,
postanowiły zignorować swój naturalny rytm dobowy i zaczęły egzystować z nami w
różnych porach dnia i nocy. Doszło do tego, że można było je poczęstować z ręki
i szperać w szafce z naczyniami, a one nawet się nie budziły.
Zdecydowanie
miejscówka z miseczkami najbardziej im odpowiadała jako miejsce bytowania.
Biły
się o tę szafkę, wrzeszczały na siebie i wyganiały jedna drugą. Wygrana szła
spać do miseczki, przegrana do szafki obok – do pudełka z bandażami i
plastrami.
Nie ukrywam, że byliśmy zachwyceni.
To rzeczywiście było jak kreskówka na żywo, bo popielice są prześliczne i
naprawdę można się na nie gapić godzinami.
Dzieciaki się w nich zakochały, psy
wręcz przeciwnie.
Na kilka dni przed naszym
wyjazdem, zaczęliśmy rozkładać w różnych miejscach więcej niż zwykle
smakołyków, zwłaszcza orzechów, a nasi dzicy lokatorzy, jakby doskonale
wiedzieli co się święci, zaczęli zbierać zapasy i wynosić do swoich skrytek,
które jak podejrzewamy, miały na strychu.
Dzień naszego wyjazdu był
dniem Apokalipsy. Popielice zwariowały. Podczas gdy my pakowaliśmy się w
wielkim chaosie, zamieszaniu i hałasie, one tłukły się o miejsce w najlepszej
szafce wyjątkowo zażarcie, rozwinęły wszystkie bandaże, powyciągały z pudełek
plastry i mościły nimi różne naczynia. Kradły wszystko co nadawało się do
jedzenia i chowały gdzie popadnie.
Nie spały ani chwili – totalne szaleństwo.
Jestem w stu procentach pewna, iż wiedziały doskonale, że wyjeżdżamy, że nas
nie będzie, a to wiąże się z przerwaniem stałych dostaw żywności i rzecz jasna, z poważnym
ograniczeniem życia towarzyskiego.
Prawdę mówiąc, przykro mi było tak je
zostawiać, żal, smutno. Na dodatek zdałam sobie sprawę, że w swojej głupocie,
ludzkim zadufaniu i nieuzasadnionym poczuciu ważności, nazywałam je dzikimi
lokatorami, podczas gdy, tak naprawdę, to my nimi jesteśmy.
W każdym razie jedno jest
pocieszające – popielice hibernują, przesypiają całą zimę bez przebudzenia i wstają
dopiero w maju lub czerwcu, a jako że w sen zimowy zapadają już we wrześniu,
musiały iść spać krótko po naszym wyjeździe.
Zazdroszczę im niesamowicie.
Naprawdę bardzo chciałabym zapaść w taki ożywczy sen zimowy i przespać te
paskudne, zimne ciemne miesiące ze szczególnym uwzględnieniem stycznia.
Czekam na ciepło, słońce,
światło, długie, gorące wieczory, zapach skoszonej trawy i na spotkanie z moimi
letnimi gospodarzami.